Bo morawskie pomarańcze są najlepsze
Wina pomarańczowe. Od kilku lat nie schodzą z blogowych łamów. Oranż tu, pomarańcz tam, amber siam. Gdyby zawartość blogów winiarskich/kulinarnych odzwierciedlała produkcję winiarską, wydawać by się mogło, że świat win podzielił się na 4 równe ćwierci, a jedną z nich są wina pomarańczowe. Tak oczywiście nie jest. Oranże, choć rozpychają się w internecie, nadal są niszą - a pomarańczowe wina dostępne jedynie w butikach winiarskich czy wprost z rąk alternatywnych winiarzy, albo winiarzy szukających sposobu na dotarcie do kolejnej grupy winopijców. Winom tym na pewno nie pomaga fakt, że nie są łatwe, a właściwie, że mogą być bardzo trudne, wymagające cierpliwości, dystansu, gotowości na rzeczy nieoczywiste, czasem dziwne, niekiedy wręcz średnio pijalne.
Kilka lat temu wzięliśmy udział w festiwalu win pomarańczowych w słoweńskiej Izoli (teraz to święto odbywa się w Wiedniu) i muszę stwierdzić, że było to doświadczenie kształtujące. Chyba nie będzie przesadą, jeśli powiem, że wówczas mnie te wina nie do końca przekonały. Oczywiście zaprezentowano wiele ciekawych etykiet, ale natężenie pomarańczowości było tak wielkie, że zabrakło mi nieco oddechu. Tak jakby ktoś zrobił całodniowy festiwal portera. No nie, za dużo tego dobrego.
Dziś niezwykle wymowne jest, że festiwal win pomarańczowych odbywa się w Wiedniu, bo choć tego może jeszcze nie widać na sklepowych półkach, to można powiedzieć, że Europa Środkowa polubiła ten styl. Piwna rewolucja, która ogarnęła północną Europę, została raczej zignorowana przez południe, ale zaczyn rewolucji się rozlał i już nie było odwrotu. Tam, gdzie płaskie pola pszenicy i jęczmienia przechodzą w pagórki obsadzone winoroślą, rewolucja przybrała owocowy charakter. Pomarańczowy ferment buzuje w Europie Środkowej. Od Pragi po Piran. I od Wiednia po Belgrad. Republika Czeska jest zaś alkoholowym zwornikiem północy i południa, do tego kolebką alchemii i od dawien dawna domem wszelkich szaleńców łamiących konwenanse, szukających nowości i wywracających zastany porządek. A umowna linia demarkacyjna w ramach Republiki Czeskiej między północą a południem przebiega na Wysoczynie rozdzielając piwną rewolucję Czech od winiarskiej rewolucji Moraw. A więc wracamy na Morawy!
Jako się rzekło, nie jestem bezwarunkowym miłośnikiem eksperymentów, wyznając zasadę, że wino musi być przede wszystkim smaczne i pijalne. Bałem się tych liści, na których ponoć fermentowało, bo przecież wiadomo, jak smakują liście winnych krzewów. Kto próbował, ten wie, a kto nie, ten niczego nie stracił.
Ale jakież to wino okazało się smaczne i pijalne! W nosie mnóstwo cytrusów, sporo czerwonych pomarańczy i grejpfrutów, słodkich, ale z wyraźną wytrawną, goryczkową, taniczną nutą. Gdzieś potem pojawia się liczi, jakby to wino było zrobione z gewürztraminera. Ale nie, przecież to zwykłe veltlínské zelené i ryzlink vlašský, skąd więc te tropikalne nuty? Można wąchać bez końca. Usta, które tak często w winach pomarańczowych są cięższe, tu wręcz przeciwnie. Przyjazne, soczyste i lekko wibrujące od fajnej kwasowości i bąbelków, bo to przecież pét-nat, których Koráb nie upchał ile fabryka dała. To wino nie wybucha po otwarciu i nie pieni się jak szalone. Bąbli jest dokładnie tyle, ile powinno być. Ciągle wraca do mnie skojarzenie z piwną rewolucją, tymi apetycznymi ipami, apami... To ten sam styl, ta sama frajda, ale to wino jest jeszcze lepsze. Morawskie pomarańcze są najlepsze, jakby ktoś pytał.
Komentarze
Prześlij komentarz